Jest piękny jesienny dzień, przebijam się przez Węgry, czasem potrafię się dogadać a czasem nie. Małymi kroczkami zbliżam się do granicy z Chorwacją. Lubię jeździć autostopem, kiedy jest ładna pogoda, no i oczywiście, kiedy ludzie chcą zabierać. Lubię też zatrzymać się na chwilę w ładnym miejscu, lubię się nie spieszyć. Piję sobie herbatę w niewielkim Bataszku. Obserwuję, przez pożółkłą firankę jak dzieciaki ganiają się wokół strzelistego, ceglanego kościoła. Zawsze miałem problem z odróżnieniem gotyku, od jego o kilka wieków nowszej wersji. Ostatecznie zwracam uwagę na stopień zniszczenia ceglanego budulca i wygląda to na neogotyk tylko, co mam zrobić z okropnie zgryzionymi zębem czasu kamiennymi figurami? Zabieram zagwostkę ze sobą, może kiedyś się dowiem.
Szybka załapuję się na transport do Mohacza, miasta nad modrym Dunajem – jak to zostało napisane w jednym socrealistycznym przewodniku: rzeki rozsądku i pracy, porządku i pożytku. Poznałem tu przesympatycznego Zoltana, zaprosił mnie na typowy węgierski obiad i dał na drogę nietypowe węgierskie babeczki. Jechał razem ze swoją dziewczyna do Osjeku w Chorwacji, więc mi super extra po drodze. Opowiedzieli jeszcze, że w Mohaczu odbywa się na zakończenie zimy, niezwykły pochód. Ludzie w różnobarwnych strojach i maskach o przerażającym wyglądzie wyrażają radość z nadejścia wiosny. To stara ludowa tradycja, nazwa zwyczaju pokladna wskazuje na jego słowiański rodowód. Nie ma się, co dziwić przecież to rejon nadgraniczny; a w takich miejscach kultura zawsze tworzyła najbardziej oryginalne mixy.